Nawet po ponad stu latach katastrofa w rejonie Tunguska na Syberii pozostaje jednym z najbardziej zadziwiających zdarzeń o charakterze naturalnym. 30 czerwca 1908 roku na niebie nad regionem pojawiła się kula ognia, której wybuch zniszczył obszar wielkości połowy Long Island. Powalone drzewa układały się koliście. Pożary w okolicy trwały tygodniami, a słychać je było z odległości wielu kilometrów. Naukowcy są zdania, że eksplozja mogła mieć siłę dwóch tysięcy bomb atomowych podobnych do tej, która spadła na Hiroshimę.
Co rzeczywiście spadło w rejonie Tunguska, do dziś pozostaje tajemnicą. Przez lata naukowcy uważali, że był to meteor, który eksplodował. Obecnie sądzi się, że najprawdopodobniej to kometa. Zmiana stanowiska jest związana z tym, że w rejonie katastrofy nie znaleziono fragmentów meteorytu. Prawdę mówiąc, nie natrafiono na żadne dowody, które pomogłyby wyjaśnić, co rzeczywiście wydarzyło się tamtego feralnego dnia.
Jak to zazwyczaj bywa takich sytuacjach, brak twardych dowodów wywołał mnóstwo niezwykłych teorii i spekulacji. Dotyczyły one m.in. katastrofy UFO z reaktorem jądrowym na pokładzie, czy też użycia (niechcący lub celowo) broni elektrycznej autorstwa Nikola Tesli, skierowanej na bezludny obszar.
Ostatnio katastrofa Tunguska znów budzi zainteresowanie. Wiąże się to z faktem, że jesteśmy bardziej świadomi zagrożenia, jakie stanowiłoby zderzenie Ziemi z pociskiem z przestrzeni kosmicznej.